Bóg mnie po prostu wkurzał. Wychodzi teraz na to, że kiedyś Go nie lubiłam.Wydawało mi się, że siedzi sobie tam na górze i się tylko ze mnie, kurde, śmieje. Że to mi nie wyszło. Że tam mi się nie udało. Obwiniałam Go za głód na świecie, choroby i globalne ocieplenie. Sądziłam, że Bóg nie wysłuchuje próśb. Kościół i te chrześcijańskie mądrości mnie irytowały. Na widok niektórych księży dostawałam po prostu białej gorączki. No wkurzenie totalne. Ale ile można tak żyć?
U mnie wychodzi na to, że można tak sobie dreptać przez życie aż do czasów licealnych.
Do Kościoła nigdy mnie nie ciągnęło. Od dziecka na Mszach prezentowałam ,,Magdusiowe" odpały (nie wiem jak Ci moi rodzice to znieśli). Czasem się dziwię, że dzieci biegają przed ołtarzem jak oszalałe, ale podobno one to przy mnie pikuś. Dobra, ale wracam do tematu. Na Mszach mi się zawsze nudziło. Chodzenie co tydzień do Kościoła było dla mnie udręką. Co najmniej jakbym miała tam pole przekopać lub zmierzyć zapałką Kościół wzdłuż i w poprzek. Poświęcenie 45 minut co niedzielę dla Boga było dla mnie nie lada wyczynem. Pamiętam, że na religii czasem zdarzało mi się wojować z księdzem, bo przecież ja zawsze musiałam uważać inaczej. Chociaż nie powiem, najczęściej swoje uwagi zachowywałam dla siebie, bo po prostu wykłócać mi się o moje poglądy nie chciało. Przecież wiadomo, że skończy się tak, że ja wiem swoje, a katecheta swoje. Do spowiedzi chodziłam przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Przecież po co miałam mówić jakiemuś facetowi, co zrobiłam skoro to moja sprawa.
Czasem nachodziły mnie jakieś myśli, że może by już tak skończyć to wszystko, ten wielki bunt. Przecież miałam przykłady innych wierzących. Widziałam jak wiara super na nich wpływa. Jak gadają sobie z Bogiem, a On ich po prostu cierpliwie słucha. Ale nie. Po pierwsze ja nie umiałam z Nim rozmawiać. Przecież, co mogę powiedzieć temu Gościowi tam na górze, skoro Go nie widzę . A po drugie, gdybym tak się nawróciła to musiałabym przyznać przed sobą i przed Nim, że mi Go brakuje. Że sobie sama nie radzę. Przecież jak mogłam urazić swoją dumę i powiedzieć, że mi jest potrzebny? Nie mogłam do tego dopuścić. Wydawało mi się to ujmą na honorze...
Aż tu nagle jak grom z jasnego nieba! Koleżanka mi zaproponowała wyjazd na Górę św. Anny na ,,Święto Młodzieży" (więc o tych rekolekcjach poczytacie tutaj). Początkowo mi się nie chciało. Dobra. W ogóle mi się nie chciało. Spodziewałam się, że spotkam tam same nawiedzone koleżanki w golfach i kieckach do kostek. Myślałam, że będziemy klęczeć all day all night. Że księża będą drętwi i nikt nawet się nie będzie śmiał. Ale stwierdziłam, że pojadę ze względu na koleżankę, bo bardzo jej zależało. I tak w lipcu znalazłam się na tzw. Górce. Ludzieeeeeee. Jak tam było genialnie. Żadne z moich przypuszczeń się nie sprawdziło. Jak sobie o tym przypomnę to mam ciary na rękach, a oczy mi się śmieją. Tamten tydzień minął tak szybko. I przyznam się. Ryczałam jak bóbr w ostatni dzień, bo wiedziałam, że jak wrócę do domu to już nie będzie tak fajnie. Na Święcie doświadczyłam czegoś, czego nie umiałam znaleźć w swoim Kościele. Tej radości i miłości...
I tak jeżdżę na Górkę na Święto co roku. Tam wreszcie pogodziłam się z Bogiem. Chociaż nie wiem, czy ,,pogodzenie" to najlepsze słowo. Przecież Bóg zawsze przy mnie był, ale ja Go miałam głęboko gdzieś.
Stało się coś super mega fajnego. Wreszcie zrozumiałam, że bez Niego jest trudno. Z Nim się żyje łatwiej, piękniej, bardziej. W końcu spokorniałam. Nauczyłam się do Niego mówić. Teraz tak Mu ciągle coś opowiadam, a On nie ma dość i dalej słucha. A przecież kiedyś po wybąkaniu 10 zdrowasiek myślałam, że to szczyt moich możliwości. Bóg to najlepszy przyjaciel. On zawsze nas kocha i ciągle przy nas jest. Tylko my nie zawsze się na tę miłość i obecność otwieramy.
Jestem przykładem na to, że Bóg robi niezwykłe rzeczy. On sprawia, że najtwardsze i poranione serca się przed Nim otwierają. Jak wytłumaczyć to, że przez 16 lat na mnie czekał? Normalnie to człowiek by się na kogoś takiego jak ja obraził i znienawidził go. A On na mnie czekał. To jest właśnie Boża Miłość.
A tak jeszcze odpowiadając na pytanie z tytułu wpisu - jak można żyć bez Boga? Po prostu normalnie. Wiele osób tak żyje. Takie egzystowanie jest jak najbardziej możliwe. Jednak ja wolę życie z Bogiem. Taka ścieżka jest jak dla mnie bardziej kolorowa, piękniejsza i pełniejsza. Chociaż nie chcę wpadać w jakiś zachwyt, że zawsze jest łatwo.
I tak jeszcze na koniec. Pamiętaj, Bóg może wszystko!
Zgadzam się. Bóg jest dobry i Bóg może wszystko, tylko nam ludziom tak trudno w to uwierzyć.
OdpowiedzUsuńŚwietny post! Masz u mnie za niego 6+ ♥
OdpowiedzUsuńBóg jest nam bardzo potrzebny nikt nie jest w stanie go zastąpić!
http://princess-aim.blogspot.com/
Ratko kiedy ktoś piszę takie post. Zgadzam się z tobą w 10000% Bóg jest dobry :) ZAPRASZAM DO MNIE (JEŚLI MASZ OCHOTĘ ZADAJ MI PYTANIE DO Q&A) Karolinyjia.blogspot.com
OdpowiedzUsuńPiękne świadectwo. Ech, aż mi się łza w oku zakręciła...
OdpowiedzUsuńJa zawsze byłam wierzącą osobą. Jako dziecko to chodziłam na każde nabożeństwa, a teraz czuję, że moja wiara ma jakiś kryzys. Brakuje mi Boga, ale nie potrafię sama do niego wyciągnąć ręki...
CROWDED DREAMS
Hm, ciekawie piszesz na temat o którym mam zupełnie inne zdanie :)
OdpowiedzUsuńNie ciągnęło mnie nigdy do kościoła i samego Boga. I dalej tak jest. Może to zasługa mojej babci, która fanatycznie chodzi do kościoła, może to zasługa mamy, że nie chodziła ze mną często do kościoła gdy byłam mała. Nie wiem. W każdym razie Bóg i ja nie kolegujemy się. I w sumie taki stan mi pasuje.
Nie mam jednak nic przeciwko temu, że ktoś jest wierzący - jeśli uważa, że Bóg istnieje to spoko, jeśli nie - też spoko. Jednakże jeśli ktoś zaczyna wchodzić na mnie i mówi, że mam iść do kościoła budzi się we mnie gniew, który spowodowany jest brakiem akceptacji tego, że może nie potrzebuję tego wszystkiego.
Najgorszą rzeczą jest jednak to, że nie z własnej woli zostałam zmuszona do przyjęcia komunii i bierzmowania - zrobiłam to ze względu na mamę i jej wielką ideologię jak to później przy ślubie kościelnym nie będę miała problemów. Cóż, kościelny w moim życiu nie wchodzi w rachubę :) Nie mam żalu, ale swojego dziecka nie będę zmuszać do tego.
Może moje poglądy trochę zostały też wyostrzone przez kierunek który studiuję - filozofię. Każda wielka ideologia zawiera w sobie istotę ponad wszystkim - Boga. Zawsze się śmieję z tego jak filozofowie gdy nie wiedzą jak wszystko ze sobą połączyć dają istotę Boga i problem jakimś cudem im się rozwiązuje :P
Jedyne w co wierzę to nauka, opowieści o tym jak Bóg stworzył świat w 7 dni kompletnie do mnie nie przemawiają, tak samo jak zmartwychwstanie czy, najśmieszniejsze dla mnie, niepokalane poczęcie Jezusa :P
W każdym razie podziwiam Cię, że miałaś odwagę napisać takiego posta. W świecie w którym więcej jest osób, które wierzą tak jak ja w naukę i ewolucję, posiadanie takiej głębokiej wiary może skończyć się wykluczeniem ze znajomych.
Wybacz za długi komentarz, nie sądziłam, że tyle napiszę.
Ja cale życie chodziłam do kościoła. We wszystkie niedziele i święta. I mogę powiedzieć śmiało, że byłam niewierząca. Na mnie Bóg czekał 37 lat.Jak otworzysz się na Boga i pozwolisz mu działać w sobie, to zobaczysz, że to co było wcześniej, było jednie namiastką życia... On czeka na każdego. Ja jestem matematykiem i wcześniej u mnie wszystko w zyciu bylo racjonalne i policzalne.
UsuńCiepło mi się zrobiło na sercu czytając Twoje świadectwo... :)
OdpowiedzUsuńBóg i cała nasza wielka rodzina, nasze wyznanie, czynią nasz świat kolorowym :)